 |
2003-04-20

Jak
powstaje nowy gmach - okiem architekta i okiem kustosza
Konkurs na koncepcję architektoniczną siedziby Muzeum Narodowego Ziemi
Przemyskiej w Przemyślu rozstrzygnięty został 14 czerwca 2002 roku.
Zleceniodawcą był Zarząd Województwa Podkarpackiego w Rzeszowie,
organizatorem konkursu Stowarzyszenie Architektów Polskich SARP –
oddział w Rzeszowie. Zdobywcy I nagrody to Marek Kozień, Magdalena
Kozień-Kowalska i Katarzyna Kozień-Baczkowska przy współpracy Dominiki
Durasz, Anny Machnickiej i Małgorzaty Szewczyk.
Prezentujemy zapis rozmowy „Autoportretu” z laureatami konkursu: arch.
Markiem Koźniem i arch. Magdaleną
Kozień-Kowalską oraz Lucyną Zahel – pracownikiem Muzeum Narodowego w
Przemyślu.
Autoportret: Proszę opowiedzieć, jak wyglądały przygotowania do
konkursu z perspektywy muzealnej. Państwo zgłaszali zapotrzebowanie na
określony metraż, prawda?
Lucyna Zahel: Tak. Kiedy już wiadomo było, że plany są bardzo
konkretne i niedługo konkurs ruszy, wszystkie działy zgłaszały swoje
propozycje. To dotyczyło metrażu samych ekspozycji – sal przeznaczonych
na wystawy stałe i na wystawy czasowe oraz przestrzeni pokoi biurowych –
tak, jak każdy z działów to sobie wyobrażał.
A: Nas interesuje kwestia dostosowania projektu budynku do funkcji, jaką
ma on pełnić. Czytając warunki konkursu, znajdujemy stosunkowo niewiele
informacji. Nie wiadomo, jak przedstawia się pomysł na nową ekspozycję,
nie wiadomo nawet, jakie ciekawe eksponaty znajdują się w zbiorach
muzeum.
LZ: To było celowe. Ponieważ zbiory są tak różnorodne, a my
chcemy zaprezentować jak największą skalę tego, co w ogóle jest możliwe
do pokazania. Nie można było sugerować architekta aktualną ekspozycją.
Jest wiele rzeczy schowanych w magazynach, a jak wiemy nie da się
pokazać wszystkiego. Dlatego od architekta oczekiwaliśmy zaprojektowania
przestrzeni dużej, w miarę neutralnej, która daje wiele możliwości
aranżacyjnych; także możliwość postawienia różnego rodzaju ścian
działowych, dających się przesuwać, demontować. I to będzie zadaniem
osób aranżujących poszczególne ekspozycje: i wystawy czasowe, i wystawy
stałe. Poza tym, w momencie, kiedy planujemy różne ekspozycje stałe i
chcemy je poświęcić powiedzmy sztuce sakralnej, trudno nam od razu
stwierdzić, co wykorzystamy, a czego nie. Trudno więc powiedzieć:
prosimy dla takich celów zaprojektować trzy sale. To jest właściwie
niemożliwe, bo coś może się zmienić, coś może się nie udać.
A: Czyli chodzi tutaj o zachowanie dla siebie jak największego pola
manewru?
LZ: Właściwie tak. Z tym, że to nie wynika z chęci ograniczenia
inwencji architektonicznej, ale wiąże się ściśle z praktyką użytkową.
Magdalena Kozień-Kowalska: Przy wystawach zmiennych sytuacja
wygląda tak, że im bardziej my, jako architekci, chcemy pozostawić
możliwość zindywidualizowania wystawy, tym bardziej musimy
zuniwersalizować przestrzeń. I to przy wystawach zmiennych jest w
zasadzie bezdyskusyjne. Można się zastanawiać, co zrobić z przestrzenią
przy wystawach stałych. Ale znowu tak naprawdę wracamy do punktu
wyjścia, bo wystawa stała, jak wiemy, nigdy nie jest stała. Ona się
nazywa stała, ale dla rozmaitych celów – czy odświeżenia, czy
zaprezentowania czegoś innego z magazynów – będziemy ją dynamizować,
używając różnych środków. Chyba rzeczywiście, jeśli chodzi o samo
wystawiennictwo, rzeczą, którą tu możemy zaproponować jako architekci,
jest
„wprowadzenie do wystawy”. Można tu mówić o pewnym klimacie wejścia,
można mówić o sferze emocjonalnej, o sferze racjonalnej, możemy na
przykład tak projektować, żeby nie trzeba było wracać tą samą trasą. Nie
zawsze wiadomo, jak taką wystawę zorganizować: czy wprowadzić zamkniętą
część audiowizualną, czy łączyć, czy dzielić itd. Ale zmierza to
wszystko, w tej przynajmniej sferze, do maksymalnej elastyczności i
założenia tak naprawdę naszej służebnej roli jako architektów.
Marek Kozień: Państwo pozwolą, że coś dodam, patrząc na ten
konkretny, zaprojektowany już budynek. Naszym pomysłem było stworzenie
tu jednej, zwartej przestrzeni, budującej pewną jednolitość miejsca – a
także czasu – zwiedzania. Niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z
wystawą stałą czy zmienną, rzemiosła czy malarstwa współczesnego,
wszyscy widzowie krążą w jednej, wspólnej przestrzeni. Jest to
rozwiązanie, które w prosty sposób porządkuje dostępność do
poszczególnych elementów ekspozycji, czyli poprzez grupowanie
użytkowników zabezpiecza wymogi różnorodnego prezentowania rozmaitych
wystaw. Ta przestrzeń pierwsza, ogólna kształtuje przestrzeń
zindywidualizowaną. Ona to nawiązując do pewnych cech architektury
miejsca, stara się odejść od pudełkowości w strefie wejściowej, w której
się mieszczą te elementy, które w każdym muzeum być muszą. Mam tu na
myśli przestrzeń mini-komercyjną, węzły sanitarne, węzły komunikacyjne,
małą kafejkę
– to są te elementy, które nie powinny się przenikać z przestrzenią
wystawową, bo stracą swoją istotę i swój sens. Nie ma takiego zjawiska w
naszym projekcie, że człowiek wchodząc do budynku nie wie, czy tam jest
jedna kondygnacja ekspozycyjna, czy dwie, czy kilka – on obejmuje
wzrokiem praktycznie rzecz biorąc całość tego obiektu jednym rzutem oka.
Natomiast zasada funkcjonalna jest bardzo rygorystyczna. Polega na tym,
że cała przestrzeń przeznaczona dla tych zjawisk, które dla obiektu są
zjawiskami zmiennymi – może się przekształcać, może zmieniać swój
charakter w zależności od potrzeb wystaw zmiennych, by umożliwić takie
działania, które są dla ludzi interesujące.
Z mojego doświadczenia wynika, że człowiek chodzi na tę samą wystawę
stałą raz, dwa, trzy razy w życiu. Natomiast naprawdę interesujące są te
zjawiska w sztuce, które dzieją się współcześnie lub wystawy zmienne,
nawet jeśli dotyczą czasów minionych. Wówczas jednak dają one inne
spojrzenie, w inny sposób prezentują te dzieła sztuki, które już są
znane.
A: A gdyby wystawa stała fundowała panu kilka różnych sposobów
odczytania, tzn. gdyby za jednym razem można było przejść tylko jedną
ścieżką tej wystawy, odnaleźć jedną propozycję interpretacyjną i trzeba
by było wrócić, żeby odsłoniły się inne?
MK: Wtedy nie wiem, musiałbym być, jak sądzę, wielkim miłośnikiem
kierunku albo artysty, żeby wracać do jednego muzeum kilkakrotnie.
Niestety, taki jest chyba bieg czasów. Czasy są strasznie szybkie. Ja na
przykład pamiętam, jak chciałem zobaczyć Boticellego. Zobaczyłem i
przyznam się – byłem lekko zaniepokojony. Był świeżo po renowacji i
zrobił na mnie wrażenie, jakby dopiero co zszedł ze sztalugi malarskiej.
I przyznam się
szczerze, zaspokoiłem swoją ciekawość. Musiałbym więc bardzo kochać to
malarstwo, żeby tam wrócić. Bo nie widziałem w życiu kilkuset innych
muzeów, które też chętnie bym zobaczył. To jest istotne pytanie: czy
czas, który mam, warto inwestować w częste wizyty w tym samym miejscu.
Ludzie bywają bardzo rzadko na wystawach stałych we własnym mieście.
Większość odwiedzających to wycieczki szkolne. Bardzo zresztą słusznie
pokazuje się młodym ludziom to, czego normalnie nikt by nie chciał
zobaczyć, bo nikogo to nie interesuje. Pojawiają się oczywiście ci,
którzy dla jakichś własnych powodów zwiedzają muzeum od czasu do czasu.
LZ: To się potwierdza. Są osoby, które wiernie przychodzą do
muzeum i wówczas idą też obejrzeć wystawy stałe, bo a nuż się coś
zmieniło. Natomiast generalnie jest tak, jak Pan mówi – ludzie
przychodzą oglądać wystawy czasowe. Wolą zobaczyć interesujące ich prace
na miejscu, bez potrzeby podróżowania do Warszawy czy do Krakowa. Bywają
też wycieczki osób starszych, dla których muzeum jest jednym z punktów
zwiedzania miasta.
MK: Dziś pojawia się rzecz, której wcześniej nie było.
Niewiarygodny rozwój technik medialnych, pozwalający na dopowiedzenie
szeregu rzeczy. Czy też stworzenie pewnej atmosfery poprzez nowe
techniki: obraz, ale również dźwięk. Wymagają one innej przestrzeni,
gdyż w normalnej choćby zbyt głośna muzyka byłaby nie do zniesienia. Ma
to związek z tym, że nie mogą jej słyszeć wszyscy kontemplujący wystawę.
Natomiast może to być cudowne
dla oddania pewnej atmosfery czy przekazania jakiejś informacji dla osób
przebywających w jej części. Stąd potrzebne są takie przestrzenie, które
mogą być czasowo wydzielone. Mogą być projektowane specjalnie jako
przestrzenie służące do różnego rodzaju przekazu medialnego, obrazu,
nawet do ultradźwięków i wrażeń jakie one wywołują. One niedługo się
zaczną pojawiać, one już są, ale jeszcze niezbyt powszechnie
wykorzystywane. Następna sprawa to gra światła, która jest dla nas
zupełnie czymś nowym, bo technika współczesna nam to
cudownie umożliwia. Jeżeli te elementy postaramy się włączyć w jakiś
sposób w sferę edukacyjną to widać, że rzeczywiście przestrzeń tego typu
powinna mieć szansę zaistnienia. Do tego dochodzą wszystkie tradycyjne
elementy: biblioteka, dostęp do literatury, komputery, stanowiska z
klawiaturami, gdzie możemy uzyskać pewne informacje. Zresztą to są
elementy możliwe do wprowadzenia praktycznie rzecz biorąc w każdym
muzeum. Dziś
nie ma problemu, konsoleta albo słuchawki stają się w muzeum powszechne.
W projekcie, który wykonaliśmy, chcieliśmy stworzyć szansę innego
sposobu korzystania z przestrzeni. Przestrzeń służąca do dostarczania
dodatkowych informacji czy też doświadczania innych emocji może tu być
aranżowana niezależnie, lub włączana w ekspozycję stałą zupełnie
integralnie. Stwarza to możliwość penetracji tych różnych zespołów w
sposób dla ludzi ciekawy i rozwijający. Tego typu działalność, nawet w
niedużym muzeum, może pełnić szereg pozytywnych funkcji związanych z
pogłębianiem odbioru wystawy. Tym bardziej, że muzeum w Przemyślu w swym
nowym kształcie nie jest żadnym wielkim molochem muzealnym. Jest to
obiekt,
który możemy nawet uznać za kameralny. Obiekt, który nie stwarza barier,
jakie sprawiają, że człowiek się gubi, nie ogląda, nie przeżywa – tylko
zalicza.
A: A jaki jest Pani stosunek do wprowadzania nowych technologii?
LZ: Trudno powiedzieć. Ja jestem tradycjonalistką, zajmuję się
przedmiotami dawnymi. Owszem, mamy sporą kolekcję malarstwa
współczesnego i tutaj możemy sobie pozwolić na jakieś nowatorskie
aranżacje, natomiast trudno jest z całą pewnością powiedzieć, jaki byłby
odbiór takich wystaw. W Przemyślu działają w tej chwili galerie sztuki
współczesnej, które starają się wprowadzać twórców aktualnie
działających. Ja tego nie widziałam, słyszałam tylko z różnych plotek –
była wystawa pewnej artystki awangardowej, która prezentowała kurczaki,
oczywiście martwe, które sobie tam leżały. Generalnie wystawa spotkała
się z dezaprobatą ogółu społeczeństwa.
Oraz z bardzo dużą dezaprobatą pracowników, którzy musieli potem
dezynfekować całe pomieszczenie.
A: Istnieją jednak nowoczesne muzea, w których prezentuje się stare
eksponaty.
MK: Są też takie muzea na świecie, gdzie nie ma ani jednego
dzieła sztuki, które od początku byłoby przypisane do tego muzeum.
Innymi słowy są to przeważnie obiekty muzealne, które były tworzone dla
gromadzenia dzieł sztuki w przyszłości. Pojawia się wówczas bardzo
trudny problem, który polega na tym, że brak jakiejkolwiek wiadomości o
tym, co będzie w takim muzeum wystawiane. Jednym z rozwiązań jest
wytworzenie obiektu muzealnego, który jest absolutnie uniwersalny,
inaczej mówiąc „maszyna do wystawiania”. Nawet w Polsce mieliśmy szereg
pięknych przykładów. Bardzo dawno temu odbywał się polski konkurs na
Zachętę w Warszawie. Ten konkurs wygrał profesor Hansen, znany polski
architekt, twórca, w zasadzie artysta, na pewno ciekawa osobowość, który
postawił koncepcję przestrzeni dla ówczesnych ludzi trudną nawet do
zrozumienia.
A idea bardzo piękna i bardzo czysta, i bardzo nośna, polegająca na tym
założeniu bardzo daleko idącego progu
elastyczności obiektu muzealnego, który przekroczył praktycznie rzecz
biorąc ramy normalnej przestrzeni architektonicznej. Otóż Hansen
założył, że nie istnieją stałe poziomy ekspozycyjne, ale zmienne,
dostosowywane każdorazowo do konkretnej wystawy przygotowywanej w
Zachęcie. To jest to, co mówimy od początku o wszystkich elementach,
które wiążą się z nieokreślonym sposobem prezentacji dzieła,
nieprzewidywalnym, bo przyszłościowym. Gdyby to muzeum powstało, to
rzeczywiście byłoby to coś interesującego.
A: A w praktyce jak to miało wyglądać?
MK: To była kostka, kubik, nie mająca nic wspólnego z tym
dobudowanym, obecnie istniejącym skrzydłem nowej Zachęty, która jest
historyzująca i gdzie trudno się dziś po paru latach dopatrzeć, która
część jest nowa, a która dobudowana. Hansen założył możliwość dostępu do
tej kostki na różnych poziomach, budując otwory klatek schodowych z
drzwiami i – pustą przestrzeń. Czyli można było otworzyć drzwi i spaść.
A: To robi wrażenie!
MK: Ale problem polegał na tym, że tak jak na scenie, gdzie mamy
zapadnie teatralne, tak i tutaj stropy na całej rozciągłości, od jednej
ściany od drugiej, podzielone na segmenty, były elementami
kilkuwarstwowymi, które mogły zjechać w dół, pojechać do góry, albo
ustawić się w konfiguracji dowolnej. Nie jest to technika zupełnie
nowatorska, jest to sposób od dziewiętnastego wieku stosowany w
teatrach, czyli technika, którą wszyscy doskonale znają, w związku z
czym realna do zastosowania. Droga oczywiście, ale dająca zupełnie nowe
spojrzenie na kształtowanie przestrzeni muzeum.
A: Za każdym razem praktycznie rzecz biorąc wchodziłoby się do nowego
muzeum.
MK: Możemy oczywiście analizować, jakie to ma wady i jakie
zalety. Były tu pewne mankamenty dotyczące oświetlenia, wyłącznie
sztucznego. Ale poza tym sama idea jest piękna i czysta.
A: A poza tym doskonała dla prezentowania sztuki współczesnej.
MK: Świetna. Niestety, nie staliśmy się prekursorami, choć
mogliśmy – przynajmniej w Europie, jeżeli nie na świecie. Pojawia się
zresztą zawsze kwestia, czy należy budynek traktować jako dzieło sztuki.
Często mówi się, że świątynia, teatr czy muzeum to są tego typu obiekty
architektoniczne, które dopuszczają duży zakres emocjonalnego działania
twórczego architekta. To są obiekty, które same w sobie też są wielkim
dziełem sztuki. I wówczas sprawą drugorzędną jest, co w tym obiekcie
będzie wisiało na ścianie. Dla mnie wówczas taki obiekt staje się
wielkim przeżyciem już podczas zbliżania się do niego, wzbudza ogrom
wrażeń, wynikających z oddziaływania przestrzeni architektonicznej.
Takich obiektów, które same w sobie są dziełem sztuki, mamy na świecie
więcej – obiektów na granicy rzeźby i architektury. Natomiast w
normalnym obiekcie muzealnym ten problem również istnieje, pozostaje
tylko pytanie, w którym miejscu ma być postawiona granica. Mamy obiekty,
które posiadają dużą oschłość architektoniczną – gdzie przestrzeń
architektoniczna nie ma być elementem istotnym, istotne bowiem jest to,
co tę przestrzeń dopiero opanuje. Kto tworzy scenariusz wystawy,
decyduje, czy ta przestrzeń ma być biała czy czarna, czy podłoga ma być
pozioma czy pochyła, czy elementy ekspozycji mają być tradycyjnie czy
nowocześnie zaaranżowane. Natomiast technicznie ta przestrzeń ma być
tylko przystosowana do tego, żeby zapewniała w muzeum elementy
niezbędne. To znaczy z jednej strony otwartość, dostępność,
przejrzystość, możliwość bliskiego kontaktu człowieka z dziełem sztuki.
A z drugiej strony zapewnienie prawidłowych warunków dla zabezpieczenia
eksponatów. Poza tym możliwości technicznego obłaskawienia tej
przestrzeni architektonicznej, żeby dało się oświetlić obraz, stworzyć
możliwości do jego ekspozycji. I to jest wszystko, w tym się poruszamy,
to jest część A. Część B dotyczy zupełnie innych problemów, które
wymykają się muzealnictwu i wiążą się ściśle z problemem ustawienia
obiektów – nie mówię nawet muzeów – w konkretnym miejscu, w przestrzeni
już istniejącej, posiadającej również swoją wartość. Tutaj pojawia się
kwestia harmonijnego wkomponowania budynku w otoczenie. To jest
działanie architektoniczne, które objawia się najróżniejszymi sposobami
myślenia i patrzenia. Jest to najczęściej perspektywa jury
architektonicznego, oceniającego, czy projekt pasuje dobrze, prawidłowo
z punktu widzenia jego rozwiązania przestrzennego, wielkości, powiązań
wszystkich elementów odpowiadających kontekstowi architektoniczno-
urbanistycznemu budynku.
A: A jak to wygląda w przypadku Muzeum Ziemi Przemyskiej?
MK: Tutaj jest to kwestia integracji przestrzeni zewnętrznej z
przestrzenią wewnętrzną muzeum. Cała ta strefa, którą nazywamy strefą
prezentacji, wykonana jest w tym projekcie w sposób bardzo prosty,
bardzo czytelny, nie stwarzający żadnych elementów dodatkowych poza
służebnością dla celów prezentacyjnych. Tym niemniej pomysłem, który
chcieliśmy tutaj zaproponować, jest plan, żeby cała przestrzeń przedpola
była przestrzenią, która poprzez użytkowanie stanie się elementem
zewnętrznym ekspozycji lub raczej świadectwem tego, co w tym obiekcie
się znajduje. I element drugi – żeby granica przejścia pomiędzy strefą
zewnętrzną i przestrzenią wewnętrzną, między światem ekspozycji, a tym
co się dzieje poza, była dla człowieka prawie niezauważalna. To znaczy,
żeby człowiek wchodził w ten obiekt jak w przestrzeń pewnego pasażu
miejskiego, w którym znajdują się dzieła sztuki. Chcieliśmy stworzyć coś
takiego, co dawałoby pewną kompozycyjną ciągłość. Zaczynałoby się od
przestrzeni wewnętrznej, która jest zamkniętą przestrzenią
prezentacyjną, przechodzącą dalej przez część półażurową, zewnętrzną, aż
ku przestrzeni płaskiej, zielonej, wyniesionej ponad poziom terenu,
stanowiąc niejako podium przestrzeni ekspozycyjnej. Mianowicie, cały
układ placu jest przestrzenią ekspozycyjną, kończącą się elementem
rusztowym, który spadając przechodzi przez rodzaj pasa, wyniesionego i
wydzielonego od układu komunikacji ogólnomiejskiej, a wreszcie w alejki,
wiążąc się z zieloną strefą spacerową, rekreacyjną. Cały ten obszar, jak
zakładaliśmy, może stać się przestrzenią działań, które stanowić będą
zespół informujący, intrygujący i zapraszający ludzi do przestrzeni
zamkniętej muzeum.
Uwaga druga, związana z chodzeniem wokół obiektu. Czasem człowiek ma
zakodowany pewien strach, lęk przed przekroczeniem pewnej granicy,
wejściem do obiektu. Woli przykleić nos do szyby, zobaczyć, co jest w
środku, niż otworzyć drzwi, bo a nuż go wyrzucą, albo będzie musiał
płacić. I stąd znowu w przestrzeni przed tym budynkiem, między elementem
rusztowym, a całą strefą prezentacyjną istnieje możliwość przechodzenia,
spacerowania. Czyli inaczej mówiąc, chcemy, żeby strefa najbliższego
otoczenia była elementem nieco odmiennym od zwykłej fasady muzeum, czyli
zamkniętej, ciężkiej bryły monumentalnego, wielkiego gmaszyska, które
swoją potęgą już człowieka lekko deprymuje i ma charakter twierdzy.
Typowe dziewiętnastowieczne budynki muzealne są jak budynki obronne. Nam
chodzi o uniknięcie tego zjawiska, o przejście w kierunku stworzenia
bardziej otwartej przestrzeni ekspozycyjnej, przestrzeni o charakterze
bliskim człowiekowi, mającym ludzką skalę, przestrzeni łatwego i
bezpośredniego kontaktu.
A: Jak pan sobie wyobraża te zjawiska zapraszające do wnętrza muzeum?
MK: Ja myślę tu raczej o sposobach wzbogacenia przestrzeni
zewnętrznej o jakieś przedmioty, które niekoniecznie są w tej chwili w
spisie muzeum. To mogą być kopie eksponatów albo rzeczy nowe, które
jednak nacechują tę przestrzeń, sprawią, że będzie inna od pozostałej
przestrzeni miejskiej. Podam tu znany przykład – Centrum Pompidou, ze
wszystkimi zjawiskami oscylującymi w pobliżu sztuki: kuglarze, akrobaci
itd., czyli cała ta strefa, która nie ma bezpośredniego przeniesienia na
sam obiekt. Wewnątrz prezentowane tam są przecież często rewelacyjne,
znakomite rzeczy. Natomiast wokół tego stwarza się sprzyjającą
atmosferę. Jest ona tak ważna, tak bardzo oddziałująca na nasz sposób
widzenia świata, że człowiek łatwiej wtedy decyduje się na wejście do
obiektu, aby zobaczyć rzeczy czasem abstrakcyjne, dziwne, zupełnie
niewyobrażalne. Ale to miękkie wejście sprawia, że łatwiej je percypuje,
niż gdyby był zupełnie nieprzygotowany.
A: Jeszcze innym tematem, chyba dość istotnym, jest to, czego inwestor
chcący wybudować muzeum może oczekiwać od architekta, czyli w jaki
sposób mogą razem wypracować najlepsze rozwiązanie dla obu stron. Takie,
w którym architekt może się wykazać, zrealizować zawodowo projektując
budynek, w którym z kolei muzealnicy też będą mogli realizować się
zawodowo. Czyli na początku co powinien wiedzieć architekt, żeby
zaprojektować dobre muzeum?
MK: Architekt odpowiada na pewne pytanie, postawione przez czasy,
w których tworzy, przez potrzeby, które określa inwestor, także wymogi –
my jesteśmy zobligowani do dostosowania się i nie możemy powiedzieć
„Ach! Jakby to było pięknie, gdyby tej przestrzeni było trzy razy tyle.”
W tym momencie wszystko zależy od tego, kto to robi, kto jest inwestorem
– bo inwestor odgrywa tutaj szalenie ważną rolę. I powiem, że bardzo
często od jego zaangażowania, jego chęci, pragnień zależy sukces dzieła.
A: Jak wygląda więc idealny inwestor?
MK: Jaki powinien być idealny inwestor? On chce, on pragnie, on
wymaga, on narzuca, on dyskutuje, jest bardzo silnym partnerem w
tworzeniu danego dzieła. Człowiek ma w sobie zawsze zakodowane coś, co
jest łatwością stagnacji, lenistwa – nie wiem, jak to nazwać – łatwością
uspokojenia się: mam, zrobiłem, jest gotowe – nie dotykać, nie zmieniać.
Żeby ten pomysł był na miarę możliwości, i to możliwości
najprzeróżniejszych – tworzenie architektury to jest rzecz bardzo
wielowątkowa – ale żeby wszystkie te elementy się poskładały i dały coś,
co będzie wszystkich cieszyć. Inaczej mówiąc wszyscy, którzy będą
współautorami, będą mogli powiedzieć, że zrobiliśmy tyle, ile mogliśmy w
danej sytuacji.
A: Ostatnio ktoś przypomniał takie zdanie: Sztuka rodzi się w
ograniczeniach, umiera w wolności.
MK: Jest to stara prawda, której wielu ludzi nie rozumie, a
studenci w szczególności, że im więcej jest ograniczeń, im więcej jest
różnych elementów, które, wydawałoby się, człowieka zamykają, tym
bardziej inwencja człowieka się powiększa.
A: Jakie więc powinny się znaleźć ograniczenia w warunkach konkursu?
MK: Te ograniczenia już były. Proszę sobie wyobrazić: na wystawie
prezentowano 104 prace. Jeżeli się człowiek zastanowi, to te 104 zespoły
to jest kilkuset architektów, którzy zmagają się z jakimś tematem. I
okazuje się, że można na ten sam temat, w tej samej sytuacji zrobić 104
absolutnie różne prace.
Jeszcze co do ograniczeń, one w pewnym sensie były wystarczające, bałbym
się, gdyby mi ktoś powiedział, że na dwustu metrach galerii wystaw
takich czy owakich, mam zrealizować podany scenariusz. Sądzę, że byłoby
to ograniczenie idące w złą stronę.
A: Zawężające.
MK: Nie tylko zawężające, ale przede wszystkim przesuwające
ciężar myślenia na sferę, która już się w naszej dyskusji pojawiła, to
znaczy że niezależnie od sposobu patrzenia i widzenia, nasza rola jako
architektów dla działań o niesprecyzowanych wizjach prezentacji jest
taka, żeby tę przyszłą wizję jak najmniej ograniczać. Ja zawsze się
strasznie boję, jeżeli ktoś mi mówi, że to ma być czarne, białe,
zielone, niebieskie. Siedzimy tu w gmachu, który nigdy, w najmniejszym
zamiarze nie miał być tym, czym jest. Kiedy spojrzymy na wszystkie
obiekty, z wyjątkiem obiektów kultu, tych, które przetrwały jako obiekty
kultu, to one wszystkie swe funkcje zmieniły wielokrotnie. Natomiast
przestrzeń architektoniczna pozostawała ta sama. To znaczy, że pewne
działania ludzkie w zakresie budownictwa tworzą przestrzenie, których
człowiek jest wyznacznikiem. My się tak bardzo przez te wiele wieków nie
zmieniliśmy. Natomiast nasze wymogi, nasze potrzeby tak. I okazuje się,
że te przestrzenie do tego są jakoś przystosowane. Proszę zauważyć: w
dawnych piwnicach mamy knajpy, w dawnych pałacach mamy ratusze, mamy
muzea i czy to jest tak strasznie niedobrze? Może czasem to wydawać się
dziwne, ale najczęściej jest jednak tak, że te obiekty zupełnie dobrze
te swoje nowe funkcje pełnią.
A: Jak Państwo widzą przyszłość Muzeum Ziemi Przemyskiej?
MK: My mamy świadomość, że nasz zawód jest zawodem służebnym.
Mamy obowiązek wobec inwestora i kompetentnego jury, którzy wybrali nasz
projekt, realizować jego ideę. Ale równocześnie musimy pamiętać o tym,
że każdy najdrobniejszy szczegół, każdy pozornie błahy element – np. w
którą stronę otwierają się drzwi, musi być wspólnie uzgodniony. Innymi
słowy my jesteśmy wynajęci, żeby w sposób maksymalnie zgodny z naszą
wiedzą i umiejętnościami pracować dla inwestora, więc wszelkie uwagi,
wszelkie wątpliwości, wszelkie próby zmian będziemy rozwiązywać. I mamy
nadzieję, że razem dobrniemy do powstania budynku.
A: Czego i Państwu, i sobie życzymy.
Wywiad przeprowadzili: Joanna Orlik i Marcin Klag
Źródło: Autoportret
powrót... |